niedziela, 18 marca 2012

Krótki kurs historii Polski (na Eurowizji)

W tejże notce postanowiłem subiektywnie i złośliwie streścić historię polskich startów na Eurowizji.
Na początku było słowo, a później dzielimy ją na trzy okresy:

1. Faza: nie mamy się czego wstydzić.
To były piękne lata... mocny debiut Edyty Górniak w 1994 roku (drugie miejsce), potem już niższe, ale wciąż przyzwoite noty takich artystów jak Justyna Steczkowska (1995), Kasia Kowalska (1996), Anna Maria Jopek (1997). Może potęgą nie byliśmy, ale powodów do wstydu też jakoś nie dostrzegam. Warto zwrócić uwagę na fakt, iż wszystkie wyżej wymienione artystki zostały wybrane przez specjalną komisję, która oceniała dotychczasowy dorobek piosenkarek i na jego podstawie dokonywała wyboru. Mało demokratyczne, ale całkiem skuteczne. No, może jeszcze Sixteen (vel Seventeen) z 1998 trzymało klasę - słuchało się tego na wakacjach...

2. Faza: Mietku, cóżeś nam uczynił?
W 1999 roku naszym reprezentantem w ESC został Mietek Szcześniak. Tym razem komisja inkwizytorów muzycznych pomyliła się całkowicie. Piosenka zajęła w finale 18. miejsce, co, w myśl ówczesnego regulaminu, poskutkowało odsunięciem Polski od konkursu w następnym roku. Nudne piosenki jednak nie znudziły ministerstwa niemądrych kroków, które postanowiło wysłać na konkurs w 2001 roku mrożącego krew w żyłach Piaska. Piasek na finałach wysypał się całkowicie. Na piosenkę nikt nie zwrócił uwagi, ponieważ oczy jurorów i telewidzów zostały przykute przez strój artysty. Wizerunek Piaska stał się jedynym sukcesem polskich piosenkarzy w tej smutnej fazie naszego uczestnictwa w ESC - uhonorowano go nagrodą Barbary Dex dla najgorzej ubranego uczestnika Eurowizji. W 2002 roku Barbara odpuściła naszym artystom, ponieważ zostali w domu dokładnie z tych samych przyczyn, co w roku 2000.

3. Faza: czkawka demokratyczna.
Lata 2003 - 2011 to okres lepszych lub (zdecydowanie częściej) gorszych wyborów, w których głos decydujący (a od 2009 roku jedyny głos) mieli telewidzowie. Wystartowaliśmy całkiem nieźle - Ich Troje z piosenką "Keine Grenzen" wylądowało na pozycji siódmej w finale ESC. Możemy różnie oceniać estetyczną wartość bazarkowej wersji "Imagine", ale ostatecznie jest to drugi wynik Polski na tym konkursie. Rok później reprezentował nas utwór Blue Cafe pt. "Love Song". Piosenka nie była na tyle zła, żeby nie wyjść z półfinału, ale już na samym finale furory nie zrobiła (Tatiana Okupnik próbowała nadrobić prześwitującą kiecką, ale spójrzmy prawdzie w oczy... ta kiepska piosenka i tak rozpalała zmysły o wiele bardziej niż wdzięki wokalistki). Warto tutaj przypomnieć, że Blue Cafe niestety pokonało w Krajowych Eliminacjach bardzo obiecujący duet Sistars. Gdyby telewidzowie mieli nieco mniej biesiadny gust, nasze szanse na scenie finałowej wzrosłyby wielokrotnie.
Lata 2005 - 2006 to czas klęsk lokalnych gwiazdorów. Najpierw Ivan i Delfin przybliżali Europejczykom folklor polskich wesel, następnie Ich Troje próbowało bezskutecznie powtórzyć sukces sprzed paru lat. Piosenki kiepskie, artyści tacy sobie, ale przynajmniej wydali kilka płyt i znajdziemy o nich wzmiankę na wikipedii dłuższą niż trzy zdania. Nie da się tego samego powiedzieć o naszych kolejnych reprezentantach, bowiem od 2007 roku nadciągnął okres Czarnej Dupy (nasi reprezentanci - no dobra, coś tam nagrali, ale nawet z Chomika nikt nie chce tego ściągać).
I tak: The Jet Set próbuje przekonać Europę, że Polska to drugi Bronx, na szczęście bezskutecznie. Potem Isis Gee z okazji dwunastolecia premiery Titanica prezentuje swoją wersję "My heart will go on". Jurorzy dostrzegają niesamowity odcień skóry artystki - efekt wielogodzinnych sesji na solarium, który zapewnia Isis wyjście z półfinału. W finale utwór zajmuje honorowe, przedostatnie miejsce. W 2009 roku polskich telewidzów uwodzą popłuczyny po Titanicu w postaci nijakiej piosenki anonimowej Lidii Kopani. Miłą odmianą dla ucha jest występ Marcina Mrozińskiego z 2010 roku, który miksuje Rybaka (zwycięzcę wcześniejszego ESC) z "Halką" Moniuszki - efekt: kupa. Ale przynajmniej nie wypadła ona spod śruby Titanicowi. Na szczęście polska publiczność orientuje się, że to była zbyt ryzykowna decyzja i postanawia ponownie zatopić nasze szanse w konkursie, wysyłając na finał w 2011 roku bezpłciowy hicior rodem z podlaskich dyskotek - piosenkę Magdaleny Tul. Trafiony, zatopiony! W 2012 roku wcale nie wypływamy z portu.

Wnioski z tej notki posłużą nam przy kolejnym obalaniu kolejnego stereotypu. Mitu o tym, że Polska nie ma szans wygrać Eurowizji.

Frater Σ

5 komentarzy:

  1. Po wybraniu Magdaleny Tul naszą reprezentantką na Eurowizje, zaczęłam wierzyć w podział na Polskę A i Polskę B... Ktoś musiał na nią zagłosować, tak? Może więc w tej drugiej Polsce "Jaka to melodia" ma wystarczająco liczne i zwarte szeregi publiczności, żeby przeforsować wyginającą się u boku Janowskiego panienkę na zaszczytne stanowisko polskiej reprezentantki na ESC? Bo na pewno w mojej części Polski to by nie przeszło... Mam różych sąsiadów w okolicy, ale żadnemu tak nie patrzy z oczu, jakby szczerze wierzył, że M. Tul nadaje się do odniesienia eurowizyjnego sukcesu. Fajny blog. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piszcie, piszcie, piszcie, lubię czytać ten blog ;) Małe sprostowanie:
    "Rok później reprezentował nas utwór Blue Cafe pt. "Love Song". Piosenka nie była na tyle zła, żeby nie wyjść z półfinału, ale już na samym finale furory nie zrobiła(...)". Piosenka nie była na tyle zła, żeby nie wyjść z półfinału, bo w ogóle w nim nie uczestniczyła; Polska miała zagwarantowany udział w finale dzięki wcześniejszej pozycji Ich Troje :D Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ojej, rzeczywiście - były kiedyś takie hybrydowe zasady... Moje niedopatrzenie. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Interesujące, inne, ale mogłoby być rzetelniejsze odnośnie do historii Eurowizji, zwłaszcza historii Polski w Konkursie. Pozdrawiamy i polecamy raz jeszcze spojrzeć na naszego reprezentanta w Jerozolimie, w 1999 roku, naprawdę warto!

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety. :( Przy słuchaniu piosenki z 1999 zgrzytamy zębami tak głośno, że uniemożliwia nam to docenienie jakości kompozycji. Na Szcześniaka zwykliśmy też mówić z tego powodu "Nieszczęśniak". No ale na szczęście gusta się różnią. :)

    OdpowiedzUsuń