poniedziałek, 27 lutego 2012

Stereotyp nr 2: Eurowizja jest strasznie kiczowata

Tak, jest. Ale i nie jest.

Muszę przyznać, że Eurowizję zacząłem oglądać z pasją w 2006 roku. Wtedy moja dziewczyna przekonała mnie, żebym dał temu szansę, jako właśnie wydarzeniu, z którego można się pośmiać, ale i poemocjonować nim troszkę też. Już wcześniej lubiłem pooglądać postmodernistycznym okiem filmy klasy B (szczególnie te z nazwami zwierząt w tytule, zwłaszcza poprzedzonymi epitetami w stylu "krwiożerczy", "moderczy" i "zabójczy" lub o tytule zawierającym magiczne słowo "versus"), postanowiłem więc dać szansę Eurowizji. Moja dziewczyna przed finałem w 2006 roku przeprowadziła prelekcję w stylu DKFu, dywagując filozoficznie, że ogląda ten konkurs od lat i możemy się zdziwić, że nie będzie aż takiego kiczu, na jaki liczymy, bo ostatnio pojawia się mnóstwo świetnych utworów...

Obejrzałem wtedy z cierpliwością cały program, trochę sie zmuszając, by na końcu (badum!) uzmysłowić sobie, że dostrzegłem w tym jakiś walor.


Dziś sam mam wyrobione zdanie na ten temat, mnóstwo refleksji. Eurowizja zdecydowanie jest festiwalem specyficznym. Różni się estetyką i rozmachem od festiwalu w San Remo, od rodzimych Sopotu lub Opola, że nie wspomnę o znanych mi festiwalach rockowych czy metalowych, w których uczestniczyłem w swoim życiu najczęściej. Ale czy inny znaczy gorszy? Ja tam uważam skreślanie Eurowizji z jej tańcami, światłami i fajerwerkami (odbieranymi przez niektórych jako przerost formy nad treścią) za coś podobnego do skreślania greckiego malarstwa czerwonofigurowego tylko dlatego, że preferujemy czarnofigurowe.

Przyjrzyjmy się najpierw zagadnieniu: o co chodzi w Eurowizji. Jest to konkurs, w którym według zasad wykonawcy reprezentujący kraje Europy mają 3 minuty na zaprezentowanie swojej piosenki. Nic więc chyba dziwnego, że korzystają podczas swoich występów ze wszystkich możliwych środków, żeby korzystnie, ciekawie, oryginalnie się zaprezentować. To trochę tak, jakby wykonawcy chcieli na scenie stworzyć teledysk na żywo - ja potrafię dostrzec w tym nową wartość estetyczną. Ten festiwal jest właśnie TAKI. Godzimy się na to, że impresjonistyczne obrazy mają swoje specyficzne cechy. Dlaczego ludzie mają problem z dostrzeżeniem wartości estetycznej w festiwalu Eurowizji? Zwłaszcza, że - gdyby wejść w szczegóły - okazuje się, że propozycje piosenek eurowizyjnych są bardzo zróżnicowane i ciekawe...

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, zwróćmy uwagę na taki rzadko podnoszony problem, że Eurowizja jest jednym z bardzo niewielu festiwali transmitowanych w naszej telewizji. Może, z braku porównania z innymi festiwalami, nie wiemy, jak to powinno wyglądać? Może spodziewamy się czegoś innego? Może nawet... to będzie bardzo odważna hipoteza z mojej strony... na wszelki wypadek nie oglądamy Eurowizji, bojąc się, że zobaczymy coś, co nie spełni naszych oczekiwań, hę? Sprytni Polacy...

Do tego dochodzi ludzka sprawa gustu. Ktoś, kto słucha np. tylko metalu często nie znajduje w sobie dość cierpliwości, by obejrzeć Eurowizję, na której panuje pluralizm gatunków. Musimy jednak przyznać, iż wtedy przyczyna tego, że komuś festiwal się nie podoba nie tkwi w produkcie, jakim jest Eurowizja, lecz w odbiorze tego konsumenta. Jego sprawa - dlaczego więc ten konsument, zapytany o to, czy Eurowizja ma być w TVP czy nie, nie odpowie "Wszystko mi jedno.", tylko odpowie "NIE!"? To chyba dobre zagadnienie do zbadania dla socjologów czy innych kynologów (specjalizujących się w psach ogrodnika).

Zdałem sobie sprawę, że od trzech akapitów w sposób nieoczywisty dyskutuję z argumentami moich własnych znajomych (okropnych snobów), którym trudno było zaakceptować, że serio podejmuję walkę o Eurowizję, bo uważają ją za szczyt obciachu. Hmmm...

Frater Σ

Rozważania geograficzne

Tak się zastanawiam. Jak wielu Polaków kojarzy położenie geograficzne, czy jakiekoliwiek inne informacje o małych krajach europejskich właśnie dzięki Eurowizji? Andora, Malta, San Marino, Watykan. :P (tu trochę się zapędziłem chyba...)
Nie chodzi tylko o państwa małe, również takie, które znajdują się na rubieżach naszego kontynentu. Chociażby tegoroczny gospodarz konkursu, Azerbejdżan. Ambitni maturzyści, którzy czytają chociaż pierwszą połowę lektur szkolnych może kojarzą ten kraj z "Przedwiośniem", ale mało kto włącza to państwo do swej mentalnej mapy Europy, a jednak! Przy okazji weryfikuje się wiele błędnych informacji, które gdzieś krążą po ludziach. Przykładowo, właśnie dzięki Eurowizji mój kolega z pracy dowiedział się, że istnieje coś takiego jak Mołdawia. Do tej pory sądził, że państwo to faktycznie nazywa się Mołdowa (bo tak chcą niektóre "kreatywne" media).
Pozostawiając na marginesie kwestie estetyczno-artystyczne, Eurowizja uczestniczy w budowie europejskiej tożsamości oraz pomaga uzupełniać wiedzę o naszych bliższych i dalszych sąsiadach. Ale po cholerę to komu? Lepiej puścić w TV horror klasy B.

Frater Σ

niedziela, 26 lutego 2012

Stereotyp nr 1: Głosowanie jest polityczne i geograficzne

Postanowiłem rozprawić się z kilkoma stereotypami dotyczącymi Eurowizji. Stereotypy te wynikają z czystej niewiedzy lub ignorowania tematu. Tej pierwszej przyczynie można łatwo zaradzić. Dziś rozprawiamy się z bodaj najczęstszym stereotypem: Co roku maksymalna ilość punktów od danego kraju wędruje do kandydatów z zaprzyjaźnionego lub geograficznie najbliższego państwa. Ergo: głosowanie nie ma sensu, bo jest polityczne lub geograficzne. W podtekście: Polacy nie mają szans, bo nikt nas nie lubi a wszyscy czychają, by zabrać nam piastowskie ziemie.

Trzeba przyznać, że faktycznie rozkład punktów z danych krajów wyglądał dziwnie podobnie co roku, aż do finału w Oslo (2010r.). Wtedy to zmieniono zasady dobierania półfinalistów. Ale nawet przed zmianami nie zdarzało się, by reprezentant danego kraju wygrał dwa razy pod rząd (bardzo rzadko i dawno temu). Równie rzadko zwycięzca swój sukces zawdzięczał maksymalnym notom (12 pkt), raczej decydowały noty średnie (6 - 10 punktów). Poza tym, gdyby stereotypowa logika była faktycznie skuteczna, co roku państwem wygrywającym zostawałaby Rosja mająca największe mniejszości narodowe wśród sąsiadów (głosujące w sposób zdyscyplinowany) i kulturowo postrzegana w wielu byłych republikach ZSRR jako wieczny sojusznik. Tymczasem Rosja wygrała Eurowizję tylko raz (2009 r.). Jak na mój gust - trochę wydumany problem, raczej racjonalizacja naszych niepowodzeń.
Jednakże skargi dotarły do wielkich bosów Eurowizji i efekt był taki, że w 2010 r. reguły głosowania zostały zmienione. Zmiana polegała na takim podziale na półfinały, by rozbić tradycyjne pary sojuszniczo - przyjacielskie. Przykładowo: Grecja i Cypr (wielcy przyjaciele eurowizyjni) zostali umieszczeni w osobnych koszykach. W efekcie obywatele tych krajów nie mogli na siebie wzajemnie głosować.
Druga duża zmiana polegała na wprowadzeniu (zarówno na etapie półfinałowym, jak też finałowym) głosu jury. Na ostateczny wynik składały się głosy jury oraz telewidzów w stosunku 50:50. Jaki był efekt tych zmian? Moim zdaniem znakomity. Już w 2010 roku wygrała świetna piosenka Niemców, którzy czekali na swój sukces 40 lat, a przez ostatnie 10 lat zupełnie grzali ławy, zdobywając ostatnie miejsca. A w zeszłym roku po laury chwycili Azerowie. Faktycznie, bardzo popularny i szczególnie kochany przez Europejczyków naród.

Wnioski... mit obalony.

Frater Σ

czwartek, 23 lutego 2012

À propos

Napisałem o Arturze Orzechu (czyli o dziennikarzu, który od dawna doskonale komentował dla polskiej publiczności Konkurs Piosenki Eurowizji). Polecam jego komentarz w sprawie braku ESC w tegorocznej ramówce TVP i oczywiście braku Polski wśród krajów Europy, biorących udział w piosenkarskich zmaganiach. Do poczytania TUTAJ. Mała czcionka, ale radość moja i znajomych mi bojowników o Eurowizję z powodu tego tekstu była wielka. Artur Orzech nas nie zawiódł.


Tak jak w tajnym stowarzyszeniu nadaliśmy sobie właśnie, między nami bojownikami, kryptonimy (po dłuższej chwili dopisuję: wyglądają na imiona zakonne). Na razie pisałem tutaj ja - Frater Σ, obrazki zapewniał Frater Ж.

Super, prawda? Z tą Eurowizją, że nie będzie...

Niestety mnie nie zachwyca ani odwrócenie się Polski od Eurowizji, ani tym bardziej to, że wcale nie będziemy mogli nawet objerzeć w naszym kraju konkursu w telewizorach. Będziemy w wieczór finału ESC 2012 jak te ostatnie ciemnogrodzkie ćwoki patrzeć się w ścianę i dłubać w nosie... Tak, to chyba będziemy robić, bo na pewno nie będziemy w tym czasie uczestniczyć w ważnym wydarzeniu europejskim.


Smutno mi, że nie usłyszę i nie zobaczę, jak co roku bywało, w TVP tych dobrych piosenek, które pojawią się na tegorocznej Eurowizji. Im bliżej do maja, tym częściej robi mi się smutno nawet na wspomnienie tych fatalnych piosenek o niewyobrażalnie kiczowatych aranżacjach, które można było oglądać podczas konkursów we wcześniejszych latach.
Z resztą - ja jak ja - ja sobie poradzę. Obejrzę transmisję w streamingu internetowym. Żeby nie ślepić w malutki ekranik komputera pożyczę pewnie rzutnik multimedialny z zaprzyjaźnionej szkoły - impreza eurowizyjna u mnie w domu nie jest więc zagrożona. Ale chyba, doprawdy, ubiorę się 26. maja na czarno... ;P Bo żal mi, że moi sąsiedzi z dzielnicy sobie nie pooglądają, że kuzynka mojej dziewczyny nie obejrzy, chociaż lubi, że statystyczny Kowalski będzie jedną Eurowizję w plecy.
No i bardzo mi smutno, że nie usłyszę komentarza Artura Orzecha...


Czy wiecie, że...

Polska w 2012 roku nie wystawi swojego reprezentanta w Konkursie Piosenki Eurowizji. O tej decyzji było dość głośno, wielu rodaków odetchnęło z ulgą, bo ominą nas trzy minuty wstydu związane z występem naszego reprezentanta. Niby nie będziemy musieli - jako abonenci - fundować też darmozjadowi wyjazdu do ciepłego kraju na konkurs, utrzymania na miejscu świty polskiego reprezentanta ani bulić za transmisję tego znanego święta kiczu...