sobota, 5 maja 2012

O sposobach oglądania Eurowizji

To jest notka, która ma nam zapewnić klikalność na tydzień, więc nie ma żartów (zwłaszcza jeśli idzie o długość tekstu). Napisał ją zupełnie nowy i jeszcze nieznany naszym czytelnikom Frater の. Duże brawa. I... here we go. :)

Wielka Biba w Baku zbliża się do nas wielkimi krokami i choć wszystkim doskonale wiadomo, że TVP nie ma najmniejszego zamiaru zaoferowania nam transmisji z tego pod każdym względem wiekopomnego zdarzenia, nie zmienia to faktu, że wielu z nas – wiernych po grób fanów – i tak finały obejrzy.

Dlatego dzisiaj co nieco na temat samego oglądania. Jak to robić, z kim, jak przewidzieć budżet imprezy? Ostatnie profesjonalnie przeprowadzone wśród wielbicieli ESC badania wykazały, że istnieje kilka najczęstszych sposobów świętowania tego corocznego zdarzenia.

Urbi et orbi. Ktoś kasiasty stawia w centrum miasta wielgachny telebim, ludzie dookoła się gromadzą, oglądają, tańczą, śpiewają, smsują, komentują złe wyniki głosowania, rozchodzą się do domów. Prawdopodobnie jedzą watę cukrową albo popcorn kupiony w budkach, które wyrosły wokół niczym grzyby po deszczu. Niestety, z powodu wielkiej wypinki TVP realizacja tego sposobu jest dość trudna w naszym kraju.

Kameralna domówka. Możemy wybrać doborowe towarzystwo o podobnych (lub wręcz przeciwnych) gustach muzycznych i kulinarnych. Mile widziany alkohol (dyskretny, przykładowo wino lub browarek), przekąski, słodkości etc. Zabawa może być dość dobra, szkody niewielkie, zmywanie do przeżycia. Zaopatrzenie do zdobycia w najbliższej biedronce/lidlu, koszta stosunkowo niewielkie. Należy spodziewać się zróżnicowanych wypowiedzi na temat wyników głosowania, ale znowu bez przesady, w końcu chyba trochę swoich znajomych znamy. Zanim zaczniemy spraszać ludzi, warto się na poważnie zastanowić, ilu zdołamy wydajnie pomieścić przed ekranem tak, żeby sobie nie siedzieli na głowie.


Na pełnej imbie. Czyli robimy imprezową konkurencję gospodarzom ESC. W tym roku Baku stawia poprzeczkę niezwykle wysoko. Zapraszamy kogo się da, dysponujemy ogromną liczbą żarcia, wszelkimi możliwymi trunkami, substancjami psychoaktywnymi (gałka muszkatołowa) i doskonałym nagłośnieniem. Przygotowania należy rozpocząć na długo przed imprezą, wypada zakupić plastikowe sztućce i naczynka, fajerwerki, confetti, balony, kostiumy i wuwuzele. Impreza droga, wrażenia niezapomniane, szkody naprawiamy na raty – byle zdążyć do następnego roku, bo znajomi, wychodząc, juz wproszą się na kolejne finały. Samo ESC schodzi na dalszy plan, bo biba była ciekawsza.

Eskapistycznie. Dla tych, których znajomi nie są w stanie na poważnie podejść do majestatu konkursu Eurowizji. Zaopatrujemy się w to, co lubimy najbardziej (raz do roku można zaszaleć i się wykosztować), zamykamy w pokoju na cztery spusty, wyłączamy telefon, domofon, faks etc. W świętym spokoju kontemplujemy artyzm wykonawców i geniusz organizatorów. Głosujemy na kogo chcemy i nie mamy przed kim się wstydzić naszego wyboru. W zależności od prywatnych upodobań takie rozwiązanie wychodzi taniej lub drożej, ale wliczamy tylko siebie, więc nie jest tak źle. Niewielkie ryzyko strat i dość przewidywalne wrażenia z całego przedsięwzięcia. Pewna grupa socjologów postanowiła ten wariant nazwać też „kryzysowym”.

Na kacu. Jeśli nie byliśmy w stanie doczekać się finałów ESC i zaczęliśmy świętować za wcześnie. W zależności od stopnia zniecierpliwienia może nawet dojść do sytuacji, w której kontemplujemy jedynie wizję, bo fonia wydaje się jeszcze bardziej nie do zniesienia niż zwykle. Poważnym minusem jest biochemicznie uwarunkowana niemożność „wczucia się” w eurowizyjną atmosferę, więc prawdopodobnie trzeba będzie kolejnego dnia obejrzeć nagrania na youtube, żeby nie zbłaźnić się przed znajomymi, którzy odbierali sztukę w pełni swojej świadomości.

Snobistycznie. Czyli jeśli zgromadzimy grupkę maruderów, którzy co chwilę będą zachwycać się swoim gustem muzycznym i estetycznym, jednocześnie bezlitośnie krytykując niczemu niewinnych wykonawców. Bandzie gości serwujemy bezy z kawiorem, sami walimy wódę, bo po 15 minutach zaczynamy żałować, że zdecydowaliśmy się na tę opcję. Z racji głośnych komentarzy i tak nie wiemy, co ESC miało w tym roku do zaoferowania, więc raczej czeka nas youtube party następnego dnia. Oczywiście przeważnie masochiści decydują się na ten wariant świadomie, ale badania wykazały, że wcale taka sytuacja nie zdarza się rzadko. Po prostu jeśli nie znaliśmy swoich znajomych od pewnej strony, pod wpływem ESC są w stanie zaprezentować całkiem nowe oblicze.

W paszczy lwa. Czyli pier*** wszystko, pakujemy się do samolotu do Baku i doskonale się bawimy. Wychodzi drogo, ale jest spontan i szansa na fejsbuniową focię, która pobije rekordy popularności naszych poprzednich. Na miejscu ryzyko „bombowej” rozrywki, z której możemy cało nie wrócić, dlatego w tym roku to rozwiązanie ma również subtelną nutkę sportu ekstremalnego.

Na krzywy ryj. Czyli z jakiegoś powodu nie chcemy organizować imprezki, a nikt nas nie zaprosił do siebie lub całkiem zapomnieliśmy i obudziliśmy się z ręką w pełnym nocniku. Jak tylko słyszymy sąsiadów imprezujących za ścianą, sięgamy po głęboko ukrytą w szafce butelkę znienawidzonego trunku (bo przecież kto w domu trzyma dobry alkohol na czarną godzinę) i walimy drugą ręką w drzwi mieszkania obok. Oczywiście nie mają nic przeciwko. Jakość imprezy zależy od sąsiadów i ich ewentualnych gości – zatem pojawia się opcja poznania nowych ciekawych ludzi, których niezwłocznie dodajemy do znajomych na fb. Albo na zawsze wymazujemy ze świadomości fakt ich istnienia. Nazwa sposobu wynika z tego, ze jednak najczęściej w ostatniej chwili orientujemy się, że jednak ostatnia flaszka ostatnio służyła oblaniu narodzin kolejnego dziecka w najmniej odpowiednim momencie.


Kryptofanowsko. Czyli nasze otoczenie nie ma pojęcia, że kochamy ESC i z pewnością napiętnowałoby nas, gdyby się o tym dowiedziało. Jeśli niefortunnie znaleźliśmy się poza domem, szukamy najbliższej toalety i wyposażeni w słuchawki korzystamy ze streamingu na naszym wypasionym telefonie czy innym icudzie. Jak jesteśmy u siebie, to można skorzystać z tradycyjnego rozwiązania – oglądamy np. na laptopie pod kołdrą. Nowoczesny sprzęt daje po oczach na tyle mocno, że nie trzeba latarki.

Fetyszystycznie. Mamy swojego faworyta, sprawiamy sobie kopię kostiumu, uczymy się tekstu piosenki na pamięć, załatwiamy niezbędne przedmioty każdego kibica (baseball i pompony) i na całego dopingujemy przed ekranem, wyznając dozgonną miłość wielkiemu artyście (lub wielkim artystom). Podczas występów konkurencji mieszamy ich niemiłosiernie z błotem. Jeśli znamy innych takich zboczeńców, możemy zrobić taką imprezę w wersji masowej. Przepisy BHP zalecają, by wszyscy zgromadzeni uwielbiali tego samego wykonawcę (epidemiologicznie stwierdza się rzadsze występowanie powikłań po takiej zabawie, chociaż wiadomo, że startowanie dwóch panienek do jednego mundurowego też nie zawsze kończy się na kopniakach w kostkę).

Darcie końmi. Bo akurat złośliwie TVP lub inna stacja emituje śmierć jakiejś Hanki czy innego Ryśka i za cholerę nie możemy się zdecydować, co chcemy oglądać. Równoczesny odbiór dwóch przekazów może wywołać ciekawe wrażenia – np. bohaterów „Plebanii” zobaczymy na scenie śpiewających po islandzku. Jeśli nie jesteśmy sami, być może problem rozwiąże się na zasadach demokracji ateńskiej lub prawa dżungli (w zależności od jakości znajomych).

Na Kaczyńskiego. Może nawet i chcieliśmy oglądać, ale Wizja-Srizja, wolimy najnowszy dokument o Smoleńsku.

Na unijnych komisarzy. Czyli nie oglądamy, bo bojkotujemy z powodu losowo wybranego problemu współczesnego świata. Generalnie żałujemy swojej decyzji.

Co prawda dwa ostatnie rozwiązania w efekcie prowadzą do nieobejrzenia ESC, ale statystycznie są to najczęstsze powody, dla których ludzie nie przystępują do oglądania, dlatego warto było o nich wspomnieć. Pozdrawiamy serdecznie i życzymy udanego wyboru metody!

Frater の

1 komentarz:

  1. Może będzie druga notka o tym, czym najlepiej zapijać i zagryzać brak komentarza Artura Orzecha.

    OdpowiedzUsuń